Kiedy ma się kilkanaście lat, łatwo jest uwierzyć, że wszystko jest na sprzedaż. Łatwo jest popaść w ułudę, że wszystko można kupić. Mawiają, że pieniądze szczęścia nie dają. Szczęście daje dopiero wydawanie pieniędzy. No cóż, przyznaję, czasem to prawda. Jeśli mówimy o chwilowym szczęściu. A co powiedzieć o takim szczęściu, na które miałbyś spojrzeć u kresu swojego życia? Albo chociaż za kilkanaście lat? Pod względem zrównoważonego patrzenia na szczęście wzorem są dla mnie moi rodzice. Widok dwudziestolatków trzymających się za ręce nie robi na mnie wrażenia. Widok moich rodziców, trzydzieści pięć lat po ślubie, zawsze. To jest właśnie szczęście. Mieć po wielu burzach życia rodzinę, która się wspiera i nie wychodzi dobrze tylko na zdjęciach. Mieć partnera, do którego się nawet nie żartuje, że się go wymieni na nowszy model. Bo ten nowszy nie da tego, co ten, z którym się te huragany przeżywało. I to są właśnie te rzeczy nie na sprzedaż, te nie do kupienia. Bo za pieniądze można przeżywać płomienne romanse, ale nie prawdziwą miłość. Można mieć mnóstwo znajomych, a umrzeć w samotności, bez choćby jednego przyjaciela. Można mieć szafę drogich ubrań i nie mieć okazji, żeby je chociaż raz w życiu założyć.
W prawdziwym życiu liczą się inne rzeczy. One są bezcenne. Nie kupisz ich, ale możesz na nie zapracować, dzień po dniu budując cegiełki. Najgorsze, że to jest tak okropnie trudne. Okropnie. Bo wiecznie się gdzieś spieszymy, wiecznie na wszystko brakuje czasu. Ciągle trzeba go mądrze wykupywać. My na przykład pewnego dnia zderzyliśmy się z szarą rzeczywistością. Nasze rozmowy opierały się głównie na tym, kto zaprowadzi, a kto odbierze dzieci z przedszkola. Jak zaszaleliśmy to może jeszcze na tym, kto zrobi zakupy i czy jest szansa na wspólną kolację. Nie ma co mydlić oczu. Kiedy oboje pracowaliśmy, na dodatek w różnych godzinach, ciężko było się zgrać. Wspólne posiłki, o których tak zawsze marzyłam, wciąż pozostawały marzeniami. Szczerze mówiąc, taki związek, to budowla tak silna, że wystarczy dmuchnąć i nie ma czego zbierać. Postanowiliśmy dorosnąć i zmienić wiele, by zyskać jeszcze więcej. Nasz wspólny czas nie jest już na sprzedaż. Nie sprzedajemy go bezsensownemu oglądaniu telewizji, czy niepotrzebnym rozmowom przez telefon.
Mam świadomość tego, że wiele z tych zmian było/jest możliwych dzięki mojemu odejściu z korpo i zostaniu pełnoprawnym blogerem. Taka praca z domu ma ten niebywały plus, że ma się wpływ na czas i planowanie. Zazwyczaj :) Poczułam, że już dłużej nie mogę i nie chcę mijać się z mężem, czy dziećmi. Chcę mieć im do zaoferowania coś więcej niż szybką kolację, po której czeka nas tylko mycie zębów i pójście spać. Zachciało mi się celebrowania posiłków, chwil spędzonych razem. Wspólnie pitych kaw, kiedy dzieci jeszcze śpią, miziania gołych stópek przed pójściem do przedszkola. Jestem z tych, co kochają dziecięce stopy, a one tak szybko rosną, że muszę je wycałować zanim będą większe od moich :)
Od razu przyznaję, że niektóre zmiany nie przychodzą nam łatwo, ale staramy się najlepiej, jak potrafimy. Jako, że nie muszę wstawać już skoro świt, punkt pierwszy był i jest dla mnie najtrudniejszy. Wstaję wcześnie rano z mężem, tylko po to, żebyśmy mogli się napić rano kawy, zanim zacznie się szalone tempo życia. Te krótkie spotkania w kuchni to ta część dnia, którą uwielbiam. Po co to robimy? Żeby mieć czas tylko dla siebie. Zanim zacznie się marudzenie i troski dnia codziennego. Później ja zaczynam robić makijaż, a mąż budzi dzieci i niesie zwłoki na kanapę, żeby zmartwychwstały. To jest mój czas na pieszczoty z maluchami zanim pójdą do przedszkola. Zazwyczaj idzie nam tak świetnie, dopóki nie zaczynamy się ubierać. Później biegniemy spóźnione na przedszkolne śniadanie. Ale co się napieścimy, to nasze :)
Poniedziałkowe wieczory spędzamy zawsze w gronie rodziny. Na grach, zabawach, wspólnych wieczorkach bajkowych z popcornem. Dziewczynki pytają o te wieczorki już od piątku. To już nasza rutyna. Na te dni nigdy nie zapraszamy gości, to nasz prywatny azyl. Od wtorku do czwartku ogarniamy codzienność, balety, baseny, dentystów i zwyczajne sprawy. Piątek to nasze randki :) Nawet wtedy, kiedy dziewczynki chcą się dłużej pobawić, mogą być już tylko w swoim pokoju, a my oglądamy sobie jakiś ulubiony serial, jemy kolację tylko we dwoje. Jednak najlepsze przychodzi w weekendy.
W weekendy można więcej. Lubię wstać, kiedy reszta śpi i przygotować pyszne śniadanie. Dziewczynki najczęściej wołają placuszki, nam robię owsianki, szakszuki, czy inne cuda. W soboty śniadania podaję na bogato. Ma być ładnie i bez pośpiechu. Kiedy ja robię śniadanie, mąż ogarnia kawę. Później wracamy do łóżka, bo sobotnia kawa najlepiej smakuje podana właśnie do łóżka. Nie wiem jak to jest, co za biologiczny zegar mówi dziewczynkom, że mają wstać wcześniej. ALE uwielbiam ten moment. Kiedy gramolą się do nas, przytulają, wciskają swoje małe ciałka między nas. Uśmiecham się do siebie nawet kiedy to piszę. To są właśnie te momenty, których nie kupisz. One są bezcenne. Są fundamentem. Dla nas na szczęśliwy związek, a dla naszych dzieci na szczęśliwe dzieciństwo. Tak chcemy budować ich wspomnienia. Żeby pamiętały bitwy na poduszki, bujanie w wypranej pościeli, bazy pod krzesłami i nas, razem. Uśmiechniętych. Szczęśliwych. Chciałabym, aby każdy dzień tygodnia mógł tak wyglądać. Ale chyba musielibyśmy się wyprowadzić na Zanzibar, bo oni zawsze mawiają “Hakuna matata” i jakoś im tak życie płynie w beztrosce. Póki co, ktoś musi pracować na zabawki i inne rachunki, więc pozostają nam weekendy. I tak je sobie celebrujemy. Wam też polecam.
Pamiętam z dzieciństwa, że takie zabawy, czy bitwy na poduszki, zazwyczaj kończyły się czyimś potłuczonym nosem albo łokciem. To jakieś prawo serii, ale u nas też często się to zdarza. Równie często jak rozlana kawa, czy wywalone śniadanie na czyste piżamy. Jeśli jednak taka jest cena za tą miłość i szczęście, jestem gotowa ją ponosić każdego dnia. Bo plamy z kawy nikt nie będzie pamiętał za 30 sekund, a ta miłość pozostanie na zawsze. W dodatku mam swój patent na plamy :) Od zawsze. Dlatego moje dzieci słyszały od urodzenia “nie martw się, to się wypierze”. To zabawne, że kiedy się któraś poplami, druga zawsze jej tak mówi. Kto by się przejmował jedną plamą, kiedy jest Vanish, który usuwa ponad 100 plam. Mój ulubiony Vanish Gold usuwa plamy już w 30 sekund. Nigdy nie używałam innych odplamiaczy, dlatego nie mam oporów przed tym jakże jawnym lokowaniem produktu. Nie zdarzyło mi się nigdy wyrzuć ubranka maluszka, bo nie mogłam go doprać. Dzięki temu, że dbałam o ubrania dzieci i nadal to robię, mogę je później sprzedać i wymieniać im aktualną garderobę. To dobra inwestycja. Jako mama wiem, że sam detergent do prania nie wystarczy, aby skutecznie usuwać plamy.
Vanish jest liderem na rynku odplamiaczy w Polsce. Posiada produkty zarówno do tkanin kolorowych jak i białych i jestem pewna, że nie raz mogłyście się o tym przekonać chadzając po sklepach. W zależności od tego, z jaką plamą musicie się zmierzyć, macie do wyboru proszek oraz płyn. Od lat używam Vanisha na wszystkie plamy i przekonałam się, że usuwa plamy nawet po 7 dniach od powstania. Zupełnie zaschnięte i zapomniane w czeluściach koszy na pranie. Wiecie, że przeprowadzono badania, które wykazały, że 50% badanych wyrzuca ubrania ze względu na plamy, których nie dało się sprać? Szok! Dlatego właśnie każda mama powinna mieć w domu to skuteczne narzędzie do tej walki.
My się żadnej plamy nie boimy, dlatego nasze poranki są tak piękne. Celebrujemy je i powiem wam, że nic mnie tak nie cieszy w tym macierzyństwie jak to, że się staram, aby nasz fundament rodziny był silny, a dzieciństwo naszych dzieci szczęśliwe. Nawet jeśli wyjdzie mi koślawo, a przyjdzie mi to ocenić za 20 lat, będę mogła powiedzieć, że urodziłam dwa życia i zrobiłam co mogłam, aby były szczęśliwe. Reszta będzie należała do nich…
Wpis powstał we współpracy z marką Vanish i zawiera w pełni przemyślane lokowanie produktu :)