Czasami małe przyjemności są tak małe, że łatwo ich nie zauważyć. Czasami postrzegamy je wręcz jako naszą codzienność i do głowy by nam nie przyszło, że to można tak klasyfikować. Uwielbiam przyjemności. Czasami dostrzegam je w patrzeniu przez okno na wolno padający śnieg. Czasami w tym, że mąż odśnieżył mi auto i mogę bezkarnie ruszyć z parkingu bez tej całej ślamazarnej otoczki. Nawet w tym, że obejrzałam jeden odcinek jakiegoś serialu i nikt mi w nim nie przeszkodził. Nikt nie wołał, nie skakał po mnie, niczego nie chciał. Przyjemnością jest dla mnie filiżanka herbaty z mango, wypita bez pośpiechu. Szczytem przyjemności jest kubas ulubionej kawy, do której pianki Marshmallow dodaję tylko dlatego, że ładnie wyglądają, bo osobiście ich nie znoszę. Ale kupuję je sobie w Tigerze za całe 5 zeta, bo lubię na nie patrzeć, kiedy zdobią mój kubek kawy.
Czasami czuję niedosyt, bo za często oglądam podróżujących po świecie blogerów i chciałabym być teraz gdzieś indziej. Wciąż z tymi samymi ludźmi, ale w Dubaju, a co. Później się uspokajam i przypominam, że przecież nasze plany urlopowe na 2017 rok i tak wyglądają imponująco. Już za moment jedziemy w góry, ale kto by się Zakopcem zachwycał, jak inni na Zanzibary latają. Ale wtedy przypominam sobie o Majorce w maju, na którą postanowił zabrać mnie mąż, wiedząc że jest moim marzeniem. On ma niestety za drogie marzenia, bo oczami wyobraźni prawie kupuje dom w Kalifornii albo apartament w Dubaju, ale jak to mówią, kto bogatemu zabroni… marzyć :)
Żeby nie popaść w to nieszczęsne koło odnoszenia słowa „przyjemność” do jakiś wielkich celów, czy drogich rzeczy, upatruję jej w tym, co sprawia mi szczęście. Jak głupek się cieszę, że mogę wziąć kąpiel, kiedy dzieci są w przedszkolu. Jaki luksus, że nawet mąż nic wtedy ode mnie nie chce :) Bez seksów i innych takich, mogę zrobić pełną wannę bąbelków, zapalić świece i włączyć Anię Wyszkoni. Kiedy wanna się napełnia, zaparzam kawę i robię peeling. Takie dwa w jednym. Kiedy w dodatku pomyślę, co w tych internetach piszą o właściwościach składników mojego peelingu, to od razu przyjemność jest większa. Bo niby jak się nie cieszyć i nie wzruszać, że ten peeling, który zaraz całą wannę zabrudzi, działa antycellulitowo, przeciwzapalnie, nawilżająco…
Uwielbiam peeling kawowy. Doszłam w nim do perfekcji. Za każdym razem dodaję inne składniki, ale bazę mam zawsze taką samą. To jeden z tych przepisów, do których w końcu stosuję cukier :) Skóra po tym peelingu jest tak gładka i aksamitna, że jestem gotowa wierzyć w niemal natychmiastowy efekt znikania celulitu. W dodatku jako miłośniczka kawy i cynamonu, czerpię przyjemność z tej części pielęgnacji. Stosuję 2 razy w tygodniu, w kryzysowych sytuacjach nawet częściej.
PEELING KAWOWY
- 4 czubate łyżki fusów po kawie (ja mam z ekspresu)
- 8 łyżek brązowego cukru
- 1 łyżka cynamonu
- 1/2 łyżeczki kardamonu
- 1/2 łyżeczki imbiru
- skórka starta z jednej pomarańczy
- olej kokosowy (do konsystencji papki)
Wszystkie składniki mieszkam ze sobą. Podana ilość wystarcza na 2 peelingi. Przechowuję w zamkniętym słoiczku w łazience.