Kiedy byłam w pierwszej ciąży miałam wielki plan. Zakładał on, że przynajmniej raz w miesiącu będziemy zostawiać dziecię z kimś bliskim i spędzać czas tylko we dwoje. Kiedy ciążowe hormony opadły, dotarło do mnie, że rodzina mieszka wcale nie tak blisko i ten plan ciężko będzie zrealizować. Owszem, na pomoc rodziny możemy liczyć zawsze, jednak ten czas zazwyczaj poświęcaliśmy na sprawy codzienne czyli zakupy, urzędy itp. Z drugiej jednak strony zaczęłam odczuwać jakąś niepisaną presję, że jak już masz dzieci, to masz się nimi zajmować. Non stop. Że po prostu nie wypada być już tylko we dwoje. Dusiło mnie to i męczyło, bo potrzebowałam takiej odskoczni. Wyjścia gdzieś tylko we dwoje bez stresu, że nie wzięłam pieluch i mleka.
Coraz częściej więc zaczęliśmy nasz początkowy plan realizować. Kino, kolacje, spacery. Nadal znajdują się pseudo znajomi, którzy wypomną, że dzieci sobie narobiliśmy a sami balujemy. Ale wiecie co, niech sobie gadają. Jestem przekonana, że szczęśliwe dzieci mają szczęśliwych rodziców. I nie mówię tutaj o skrajnościach. Idąc dalej, jestem przekonana, że aby wychować dzieci, potrzebne jest małżeństwo silne, mocne i nadal w sobie zakochane. Bardzo chciałabym, żeby nasze małżeństwo było małżeństwem nawet wtedy, kiedy dzieci dorosną i opuszczą dom. A to samo się nie zrobi. Będę więc celebrować takie chwile i ocalać je od zapomnienia.
Podczas naszego pobytu w Zakopanem, skorzystaliśmy z zaproszenia Restauracji Koneser w Hotelu Litwor, na kolację we dwoję. Pomysłem byłam zachwycona, ale po chwili wpadłam w panikę ubraniową. Jak na kobietę przystało, oczywiście nie miałam się w co ubrać. I z kim my zostawimy dzieci? Kochana MM zaoferowała swoją pomoc, chylę czoła. Wybraliśmy się więc jak para nastolatków, na spacer i na kolację. Buty mnie obtarły (nie wpadłam na to, że nowe tak robią i się odstroiłam), ale dzielnie nic nie mówiłam. Stresowałam się oczywiście, czy dzieci nie rozniosły przynajmniej jednego z hotelowych pokoi. Często o dzieciach rozmawialiśmy, ale to był i tak tylko nasz czas.
A jedzenie? Niech będzie tłem do tego wieczoru. To była uczta dla zmysłów. Nie przesadzam ani trochę. Przystawka tylko rozbudziła nasze apetyty, ale każde kolejne danie w zupełności je zaspokajało. Podano nam Matiasa w czterech smakach i wspólnie urzekł nas ten sam smak. Będę chciała ten smak odtworzyć. Śledź podany był na słodkiej cebuli, a sama ryba przesadnie nie smakowała octem i gorczycą. Zupę chrzanową jadłam po raz pierwszy w swoim życiu. Byłam przekonana, że owy chrust na niej to smażona cebula. Ale nie zgadłam :) To delikatny ale wyrazisty w smaku krem, którego smak dopełniły kawałki boczku (jak mniemam). Kiedy jednak dostaliśmy danie główne, kelner uśmiechnął się bardzo śmiało, wiedział bowiem, co zaraz usłyszy. Kochani, brawa na stojąco dla szefa kuchni za tą kaczkę. Wow! Kaczka podana z kluseczkami, które choć przypominały kluski śląskie były z jabłkiem i podane na słodko. Do tego gorący mus owocowy zapieczony w jabłku. Musicie jej spróbować. Nie jest to najtańsza pozycja w karcie, ale jestem przekonana, że warto za nią zapłacić. Ja wracam po nią przy najbliższej wizycie w Zakopanem.
piękne zdjęcia :-)
jeszcze dzieci nie mamy i nie wiem czy będą, bo w życiu różnie bywa, ale czas przeznaczony tylko dla siebie (nie żadne rachunki, faktury, zakupy i mycie łazienki) to jest to coś, co trzeba pielęgnować!