Żebyście dobrze zrozumieli drugą cześć tego wpisu, musicie rozumieć to, co było przed epoką matki bez wyrzutów sumienia. Choć w sumie tego nie polecam, trzeba wejść do wnętrza mojego mózgu. Bo to właśnie tam zaszło sporo zmian, ale nie wzięły się one znikąd, ani pod wpływem chwili. Są efektem wielu przemyśleń i obserwacji swoich własnych zachowań. Kiedyś, jeszcze w sumie pół roku temu, nie wyjeżdżałam nigdzie bez dzieci. Ba, ja nawet nie wychodziłam z domu bez nich (poza pracą). Nawet jak jechałam na drugi koniec Polski do koleżanki, to z całą rodziną. I nie było w tym nic dziwnego, jeśli faktycznie jechaliśmy całą rodziną odwiedzić inną rodzinę. My z tych gościnnych, wiec często nam się to zdarza.
Mówię jednak o sytuacji, że najchętniej jadąc na szkolenie, wsadziłabym męża i dzieci do auta i ciągnęła ze sobą. Bo uwielbiam spędzać z nimi czas. Ale… to nic, ze centralnie nikt nie odnosił korzyści z czasu, kiedy musiał na mnie czekać. Jasne, etap wspólnej podróży był najlepszy, ale później ja miałam wyrzuty sumienia ze oni czekają, choć bawili się świetnie. Tak samo świetnie bawili by się razem w domu. Ciągnąłem dzieci ze sobą wszędzie. Na zakupy, chociaż mogły zostać w domu z tata. Nie lubiłam nigdzie wyjeżdżać, kiedy wiązało się to z wyjazdem bez nich. Wtedy wydawało mi się to normalne. Ze każda matka tak ma, bo oznacza to miłość do swoich dzieci.
Zanim zacznę pisać, jak odczuwam i rozumiem to dzisiaj, musicie wiedzieć, ze kocham swoje dzieci i męża miłością największa, w tym temacie nic się nie zmieniło. Co więcej, jestem przekonana, ze teraz ta miłość jest zdrowa i czysta i pozbawiona mojego egoizmu. Tak, mojego egoizmu. Dobrze czytasz! Kilka dni temu znajoma zapytała gdzie się wybieram. Kiedy odpowiedziałam, ze jadę do przyjaciółki na dwa dni, zapytała zdziwiona “ale tak sama, bez dzieci”? Popatrzyłabym na nią zdziwiona, ale szczerze rozumiałam to pytanie, bo byłam jego odpowiedzią przez całe swoje dotychczasowe macierzyństwo.
Przez te pół roku, kiedy nie pracuję w korpo, naprawdę często zdarza mi się wyjeżdżać (szkolenia, zlecenia, kawa w stolicy z przyjaciółką itp) i już nie ciągać ze sobą nikogo. Nie, nie wyjeżdżam żeby od nich odpocząć. Nie muszę. Jak to się wiec stało, ze potrafię już wyjeżdżać bez nich? Nie mam wyrzutów sumienia, że poświęcam im za mało czasu. To jest ten klucz. Kiedyś nie miałam, albo miałam mikroskopijnie mało czasu na rozmowy z nimi, wspólne zabawy, spacery czy lody. Wszystkie rzeczy upychałam na weekend, a w rzeczywistości wielu z nich nie udało się zrealizować. W końcu to tylko weekend. W tygodniu wychodziłam z domu, kiedy one jeszcze spały, a wracałam często tak późno, że mogłam już czytać im bajeczkę do snu. Nie miałam dla nich czasu. Serce pękało mi na pół, kiedy od cioci z przedszkola dowiadywałam się o nowych zdolnościach moich dzieci, a później nie miałam kiedy ich nawet poobserwować. Każdego dnia więc wstawałam z poczuciem, że jestem najgorszą matką i że one mi to kiedyś wypomną. Kiedy więc miałam czas, na przykład idąc na zakupy, ciągnęłam je ze sobą, naiwnie się oszukując, że w ten sposób przecież jestem z nimi. Albo one ze mną. Centralnie nikt nie korzystał na tym układzie. Ale nie było alternatywy. Ciągle wierzyłam w te brednie, że to nie ilość, ale jakość czasu się liczy. Myślę, ze każdy zapracowany rodzic się w ten sposób tłumaczy. Ale to kłamstwo. Tylko, że w białych rękawiczkach. Bo serio, czy jeśli spędzę ze swoim dzieckiem 5 minut o super jakości, to już jest tak fajnie, że nie ważne, że przez kolejne dwa tygodnie nie mam dla niego czasu? Otóż, to jest takie usprawiedliwianie siebie, żebyśmy poczuli się lepiej. Bo tak naprawdę dopiero wtedy, kiedy mamy ilość, możemy pracować nad jakością. Bo jakości bez ilości nie ma. Jeśli ciągle twierdzicie, że liczy się jakość, a nie ilość, to znaczy, ze jesteście na etapie usprawiedliwia się i zaprzeczania.
Trochę chyba odbiegłam myślami, ale wciąż w temacie, więc wracam. Jeśli mam REALNIE czas dla dzieci, mogę je odebrać z przedszkola o ludzkiej porze (a nie tuż przed zamknięciem), zrobić sobie z nimi wagary i wypad do kina, zjeść wspólnie i obiad i kolację, zorganizować im super weekend, mogę też z czystym sumieniem, swobodnie i spokojnie, robić coś bez nich. Bo jeśli nasz potrzeba wspólnie spędzonego czasu jest zaspokojona, kiedy robię coś tylko dla siebie, wiem, że to nie jest kosztem ich uczuć i rozwoju. To daje nam zarówno ilość jak i jakość wspólnych chwil. W takiej ilości, że nawet im się należy czas bez mamy, czas tylko z tatą i nawet czas na nudę. Kiedy z tylu głowy nie mam wyrzutów sumienia, to ich po prostu nie mam. Wiem, że nie jestem złą mamą, bo wyjechałam na dwa dni, żeby coś załatwić, zrealizować projekt, czy po prostu zrobić coś dla siebie. One mają tatę i świetnie sobie radzą, wszyscy są wtedy mega kreatywni i dobrze zorganizowani. To w sumie ciekawe, że się nie ujawniali z tymi umiejętnościami, kiedy ogarniałam wszystko za nich i ze sobą ciągałam.
Lubię tęsknić za nimi, lubię wracać. To, że wyjeżdżam bez dzieci nie czyni mnie złą mama. Ale to, że kiedy jestem z nimi, staram się być nią na 100 procent, czyni mnie najlepszą… Dziewczyny, my nie jesteśmy z żelaza. Potrzebujemy się czasem tak zwyczajnie odchamić, wypić z kimś kawę bez oglądania się po sto razy za uciekającym dzieckiem. Pogadać z kimś nie o promocjach na pieluchy, a o planach na samorealizację. Czasem zmiana podejścia oznacza wyjście poza strefę swojego komfortu. Ale zapewniam was, że poza tą strefą też jest życie. Ciekawe, inne, nowe. Kiedy więc robię dla mojej rodziny wszystko, co w mojej mocy, żeby budować łączącą nas więź, później muszę pracować nad jakością swojej samooceny, realizacji innych marzeń niż nauczenie dziecka czytać. A to, zapewniam, opłaca się każdemu…