Dla tych z Was, które nigdy nie leżały z dzieckiem w szpitalu, opisane tutaj sytuacje mogą wydawać się trudne, obrzydliwe i nieludzkie. Dlatego jest to wpis dla ludzi o mocnych nerwach i czytacie go na własną odpowiedzialność. Z kolei te z Was, które leżą z różnych przyczyn w szpitalach często, mogą mi napisać, że przesadzam i że w szpitalach po prostu już tak jest i trzeba się z tym pogodzić. Przykro mi, nie pogodzę się z tym i pamiętajcie, że to są moje osobiste odczucia. A o odczuciach się nie dyskutuje :)
Ludzie ludziom zgotowali ten los
Nasza Zu rodziła się 23 godziny. Zaraz po tym podano jej antybiotyk, ale już zapomniano mnie o tym poinformować. Kiedy straszliwie płakała przez całą dobę, krzyczano na mnie z drugiej strony korytarza „Witaszewska, ucisz to dziecko”. Nikt, absolutnie nikt mi tam nie pomógł. Nie doradził. Ba, nikt mi nawet nie odpowiedział, jakie mogą być przyczyny tego płaczu. „To twoje dziecko, ucz się” słyszałam. Nie wiem, kto płakał wtedy bardziej. Ja, czy ona. Byłam przerażona i bez żadnego wsparcia. Nie umiałam być mamą. Jeszcze nie wtedy. Ale chyba bardziej niż do roli mamy, byłam nieprzygotowana do tego ogromu znieczulicy panującej w szpitalach.
Nie, to nie prawda, że tak już jest. Drugi raz rodziłam w innym szpitalu. Otrzymałam zupę zaraz po porodzie, chociaż nawet nie przyszło mi to do głowy. Pod sam nos. Dostałam wsparcie pielęgniarek, kiedy w nocy nie zdążyłam nawet wstać do dziecka, one już mi ją podawały do łóżka. Otrzymałam uśmiech lekarza, którzy zamiast buczeć coś pod nosem, wszedł rano z uśmiechem na ustach i powiedział „Jak wam się spało, dziewczynki?”
W powietrzu
Sześć tygodni później trafiłam z dzieckiem do szpitala z powodu zapalenia płuc. To był hardcore. Tam pachniało wredotą. Trafiłam na oddział po 18 godzinach spędzonych na izbie przyjęć. O 2 w nocy. Mąż przywiózł mi piżamę z krótkimi nogawkami. Był dzielny, że taką w ogóle znalazł o 2 w nocy z drugim małym dzieckiem na ręku. Ale Pani pielęgniarka zdążyła mnie wyzwać, że przyszłam tutaj podrywać stażystów i ona sobie takiego stroju na oddziale nie życzy. Podśmiewając się zwracała się do mnie na Ty, choć nie pamiętam, żebyśmy się wcześniej poznały. Wiecie, podrywanie stażystów to była ostatnia rzecz jaka mi przyszła do głowy o 2 w nocy, zwłaszcza dlatego, że o tej porze ich nawet nie było na oddziale. A ja poszłam po nią tylko dlatego, że urządzenie, do którego moja córka była podłączona pikało od kilku minut na czerwono a ona nawet nie przyszła zobaczyć, co się stało.
Na sali było przeraźliwie zimno, była zima a okno było nieszczelne. Nabawiłam się zapalenia piersi. Kto miał, ten wie, że ból to niemiłosierny. Zamiast pomocy wydarto się na mnie, że nie jestem w stanie zadbać nawet o siebie, to jak chcę dbać o dziecko. Nie miałam siły się nawet zwrotnie odezwać, byłam wystarczająco wyczerpana spaniem na podłodze i brakiem łazienki, w której mogłabym sobie choćby ogrzać i natrzeć tak bolące piersi.
A może jednak będzie lepiej
Później myślałam, że to wyjątkowo wredna sytuacja i na pewno w innych szpitalach jest lepiej. Trafiliśmy na wycięcie migdałków u Zu. Czy potraficie sobie wyobrazić, że kiedy ja byłam w pokoju lekarskim i wypełniałam ankietę medyczną, pielęgniarki przyszły zabrać Zu na założenie wenflonu? Beze mnie. Zerwałam się od papierów, ale usłyszałam, że powiedziały jej, że tylko obejrzą rączkę i poczekają na mamusię. Uwierzyła im i poszła z nimi. Sekundę później krzyczały na nią, że za mocno się wyrywa i już wbijały jej wenflon.
Myślałam, że zatłukę, kiedy dobiegłam do zabiegowego. Na pytanie, dlaczego ją okłamali, odpowiedzieli, że to tylko dziecko i one musiały. Co za wredne babsztyle. Musiały wywrzeć trwały ślad na psychice mojego dziecka, które do końca pobytu w szpitalu bało się każdego otwarcia drzwi. Jakby sam zabieg to było mało. Kto im dał prawo do kłamania i krzywdzenie mojego dziecka. Jasne, że musiała mieć założony ten wenflon. Ale miała się czuć bezpiecznie, ze mną. Pominę już tę sytuację, bo samo przypomnienie sobie tego pobytu wywołuje u mnie złość.
Jesteśmy w domu
W tą niedzielę trafiliśmy do szpitala z ulicy. Z Lenką w stanie złym. W kolejnym wpisie odniosę się do aspektu zdrowotnego, bo sama chciałabym mieć tą wiedzę jeszcze tydzień temu. Od razu Wam powiem, że tego dnia spotkaliśmy masę życzliwych ludzi. Począwszy od pani z apteki, przez lekarkę na pomocy doraźnej, na szpitalnej opiece skończywszy. Podczas tego pobytu zaznaliśmy wiele ciepła, zrozumienia i troski. Najpierw Pani salowa zaglądała co chwilę i przyniosła mi herbatę w swoim kubku „Bo już północ a Pani tak tu od kilku godzin zmęczona i bez niczego”. To było naprawdę przemiłe. Ogrom ciepła od Pań pielęgniarek, które traktowały Lenkę z szacunkiem i miały wspaniałe podejście. Lenka do tego stopnia się przywiązała, że kiedy wyciągały jej wenflon przed wyjściem do domu powiedziała „Jesteście najlepszymi ciociami na świecie, bo mnie uleczyliście”. Wiecie co, chciało mi się płakać. To tylko pokazuje, że życzliwość rodzi życzliwość.
Brak informacji
Niestety za każdym razem spotykam się z tym, że matki nie informuje się o stanie zdrowia dziecka. Na obchodzie jest tak wiele osób, że człowiek nawet nie zdąży się zorientować co się dzieje. Lekarze mówią coś do siebie w pośpiechu, często wydaje mi się, że po chińsku, bo niewiele jestem w stanie zrozumieć. Później na oddziale próżno szukać lekarza prowadzącego, a tylko on udzieli nam informacji o stanie zdrowia naszego dziecka. Reszta milczy jak zaklęta. Do tego stopnia, że kiedy w nocy stan Lenki się pogorszył i wezwano lekarza dyżurującego, miał w ogóle pretensje, po co go wzywamy, przecież tak się może dziać, to normalne a on nie wie jakie są jej wyniki.
Powiem wam, że to był dla mnie już kryzysowy moment. Pytam w takim razie, czy jeśli w nocy pojawi się atak i ona spuchnie, to on będzie strzelał na ślepo lekami, bo nawet nie zapoznał się z jej kartą? Nic nawet nie odpowiedział. Kamil stał jakby go ktoś uderzył. Zawsze myślał, że ja sobie dopowiadam i za mocno przeżywam. A teraz wreszcie zobaczył na swoje oczy to, co jest codziennością matki w szpitalu.
A jednak się udało
Wyobraźcie sobie, że ten sam lekarz wrócił po godzinie poinformować nas o wynikach badań i przypuszczeniach co do diagnozy. No rzesz… Czyli jednak były jakieś przypuszczenia i wyniki badań, a ja nie mogłam się doprosić żadnych informacji. Pół nocy spędziłam na czytaniu w internecie wiadomości na temat naszej sytuacji, bo nikt z lekarzy nie miał czasu z nami rozmawiać. To strasznie przykre. Oprócz ogromnego stresu, cierpienia dziecka, fatalnych warunków sanitarnych, matki muszą jeszcze czuć się winne, że ganiają lekarzy i dopytują o dzieci. Winne, że muszą być czasem mało miłe i powiedzieć coś ostro, bo inaczej nikt nie traktuje ich poważnie. Później patrzą na Ciebie jak na wroga na korytarzu, a ty chcesz po prostu wiedzieć, co się dzieje z twoim dzieckiem. Jak możesz mu pomóc, albo czego nie robić, żeby nie zaszkodzić. Po prostu masz prawo do informacji, której nigdzie nie możesz uzyskać.
Poza tym to właśnie my, matki, jesteśmy ogromną pomocą dla pielęgniarek. To my pilnujemy, żeby dzieci wzięły leki. Zawiadamiamy pielęgniarki, że skończyła się kroplówka. Przytulamy dzieci, kiedy płaczą. Karmimy. Naprawdę tak ciężko z nami współpracować? Tak ciężko dać kilka wskazówek, które pomogą nam w tych ciężkich chwilach?
Druga rzecz, ja jestem raczej świadomym pacjentem, czy świadomą mamą. Zadaję dużo pytań. Przygotowuję się do rozmowy. Mam wrażenie, że lekarze tego nie lubią. Na przykład teraz, przyszła lekarka prowadząca, daje mi wypis do ręki i każe się podpisać, że odebrałam. Ale chwileczkę, ja go muszę najpierw przeczytać, tym bardziej, że podczas pobytu informacje o stanie zdrowia dziecka były raczej znikome. I cieszę się, bo w wypisie nie było kilku ważnych informacji. Na przykład tej o kluczowym leku, który należy podać, jeśli sytuacja się powtórzy. A recepta była wypisana na nazwisko innego dziecka…
Serce po właściwej stronie
Jak źle pod względem sanitarnym w tym szpitalu by nie było, jak złe byłyby wyniki badań, to wszystko można przetrwać, kiedy po drugiej stronie do rozmowy ma się człowieka. Takiego z sercem po właściwej stronie…
Jednak co jeszcze, poza byciem niewidzialnym dla personelu, może spotkać matkę w szpitalu? I dlaczego wolałabym więzienie? O tym w kolejnym wpisie, bo dzisiaj już muszę iść po ziołowe tabletki uspokajające :)
Jeśli macie swoje szpitalne historie, które przyprawiają was o złość, piszcie śmiało. O tym po prostu trzeba mówić…
Jestem pielęgniarzem od kilku lat i mimo, że widzę braki w naszej służbie zdrowia, nadal w tym siedzę, że chce ratować życia. Nie wszystko jest czarno-białe. Niestety jesteśmy tylko ludźmi. Pacjenci często chcą być niestety mądrzejsi od lekarzy, nie stosują się do zaleceń, a nerwy się w nas kotłują. Co więcej, czasem coś co dla pacjenta może wydawać się nieempatyczne, dla nas jest po prostu szarą codziennością.
Dlatego moim zdaniem powinniśmy zainwestować także w lekcje psychologii dla personelu, oraz jakieś szkolenia z tego zakresu, nie możemy zapominać, że to co dla nas jest codziennością, dla pacjenta może być tragedią.
Widzisz Siostro….Ci ludzie mimo wszystko ratują życie, negowanie i obrzucanie błotem szpitali, jedzenia w nich oraz ludzi którzy tak naprawdę ratują życie Twoje i Twojego dziecka, jest naprawdę nie na miejscu. Oczekujesz poszanowania praw co do METOD leczenia, co do odpowiedniego podejścia do Ciebie i Twoich bliskich….ale czy Ty szanujesz tych ludzi….? Byłem w wielu szpitalach wiele razy, owszem może nie zawsze jest kolorowo, ale to, że żyje to powód do wdzięczności a nie do tego by robić sensacje, jeśli okażesz emaptię i szacunek innym w Szpitalu z odrobiną szczerego uśmiechu, to uwierz mi, że szczery uśmiech czyni cuda. Pamiętaj o tym na przyszłość. Miło byłoby gdy – oczywiście tego Tobie nie życzę – przy następnej wizycie w Szpiatlu Ci sami ludzie nie musieli uszanować kwestii Twojego i naszego sumienia,,,,nienawistne i poniżające dla tych ludzi wpisy szkodzą nam wszystkim. Chcesz coś zmienić? Zacznij od siebie – naprawdę działa.
Mi kiedyś pielęgniarki zarzuciły, że jestem zbyt emocjonalnie związana z dzieckiem. Skąd ten zarzut? A wyrwano mi niemal z rąk dziecko ( 2,5 letnie) i zabrano do gabinetu zabiegowego na pobranie krwi. Córka zaczęła płakać, na co ja, że wejdę razem z dzieckiem – reakcja pielęgniarek: jeszcze nam tu pani zemdleje i nie będziemy wiedziały czy zajmować się dzieckiem, czy panią. Zatrzaśnięto mi drzwi przed nosem, słyszałam płacz córki. W pewnym momencie ktoś otworzył drzwi a ja zobaczyłam, że potrząsają moim dzieckiem głową w dół, bo wskutek zanoszenia się płaczem wpadła w bezdech. Byłam przerażona i to właśnie wtedy usłyszałam o nadmiernym związku emocjonalnym. Później panie pielęgniarki szydziły, że do pobrania krwi mojej córce trzeba wzywać anestezjologa. Wszystko działo się na oddziale alergologii wojewódzkiego szpitala dziecięcego we wschodniej części Polski.
Trafiłam do szpitala w 23TC, nie wiedziałam co mi jest, okropny ból brzucha, pleców, każda pozycja sprawiała mi ból. Płakałam, wyłam z bólu i myślałam, że rodzę :-/ Kiedy sytuacja się wyjaśniła, a przyczyną był kamień w przewodzie moczowym, na rannym obchodzie ordynatorka oddziału nie zapoznając się z kartą wiszącą na łóżku palnęła do mnie: to 23 tydzień o tak nie da się uratować dziecka! Myślałam, że ją zamorduję wtedy. Co prawda zagrożenia dla ciąży moje nie było, ale co jeśliby faktycznie przyszło mi rodzić w tym momencie i usłyszałabym tak miłe słowa???? Współczuję Wam przeżyć, ale czynią nas one silniejszymi, chociaż w sumie i bez tej siły poradzilibyśmy sobie w życiu :-)
współczuję Ci strasznie Ja byłam raz w szpitalu gdy rodzilam Mam nadzieję że drugi raz będę gdy będę rodzic drugi raz bo nie wyobrażam sobie bólu i strachu o dziecko …
jednak już po porodzie syna na 2 czy 3 dzień na obchodzie lekarz palnął że tu ma podejrzenie choroby a ja się pytam jakiej skąd kiedy? nikt mi wcześniej nic nie powiedział! i jak zabierali na badania to też nie dostałam żadnych wyników żadnych odpowiedzi to było najgorsze – niewiedza…
na szczęście wszystko to były tylko podejrzenia i skończyło się na strachu(i tylko dzięki znajomościom zrobiono wszelkie dodatkowe badania wykluczające)